Mokre stopy, odciski i zniszczone buty czyli już po wędrówce

  Pasja do wędrowania popchnęła nas do kolejnej podróży. W związku z tym zdecydowaliśmy się kontynuować projekt „Grodowy szlak” i ponownie ruszyć na trasę. Tym razem zdecydowaliśmy się na marszrutę obejmującą grodziska w Powidzu, Chłądowie oraz Grzybowie. Ten ostatni obiekt był kluczowym celem naszej podróży, gdzie gościli nas pracownicy Rezerwatu Archeologicznego Gród w Grzybowie.

 Trasa obejmowała dwa odcinki: jeden z gródka stożkowatego w Powidzu do grodziska plemiennego w Chłądowie oraz drugi z tegoż obiektu do warowni w Grzybowie. Ostatecznie zrealizowaliśmy tylko jeden odcinek, czego przyczyny wyjaśniam w dalszej części tekstu. Wyprawie przewodził znany większości z hienowatego charakteru Marcin (zwany Doktorem lub Henrykiem Ptasznikiem), natomiast przewodnikiem był Bart – znawca ziemi powidzko-chłądowskiej i wybitny łucznik. Wędrowali z nami również Monika (spec od promocji), Tadeusz, Fryderyk i Ania. Na miejscu w Grzybowie urzędowała Marta z psem-hieną Zuzą, a od piątkowego wieczoru również Jarosław.

 Nasz główny obóz znajdował się właśnie w Grzybowie. Do Powidza, z którego wyruszaliśmy, dotarliśmy 15 lipca dzięki uprzejmości naszej drogiej koleżanki Dagmary (muzealnika w Grzybowie). Nim wyruszyliśmy każdy zapoznał się z mapą podróży wyrysowaną na woskowej tabliczce, a podróżujący otrzymali żołd w dirhemach i denarach krzyżowych. Trasa obejmowała piękne tereny Pojezierza Gnieźnieńskiego, a większość podróży spędzaliśmy w lasach i w otoczeniu jezior.

 Początek wyprawy był szczególnie interesujący, gdyż dzięki naszemu sponsorowi – „Miodosytni Imbirowicz” mieliśmy okazję skosztować pysznych miodów pitnych. Przypomnijmy, że napitek ten we wczesnym średniowieczu stanowił niezwykle ważny składnik ówczesnych uczt. A sam książę szczególnie zabezpieczał się w duże ilości miodów, mając własną kategorię ludności służebnej – łagierników, którzy odpowiadali za przygotowywanie miodów. Władca nie zapominał również obciążyć daniną miodną (nastawa, wymiot i węźnica) ludności żyjącej na terenach bogatych w barcie. Widać więc jak duże znaczenie miał miód we wczesnym średniowieczu. Jednocześnie miody są również dla nas, współczesnych odtwórców niezwykle ważne. Stąd wizyta w „Miodosytni”. Nie ukrywam, że szczególnie do gustu przypadł mi miodzik „966”. Wizyta u naszych przyjaciół była o tyle cenna, że wysublimowany smak miodu dał nam porządnego kopa na dalszą trasę. A ta nie była łatwa.

DSCN0541

 Przypomnę, że oficjalnie mieliśmy do pokonania pierwszego dnia 15 kilometrów. Jednak ja i Bart wiedzieliśmy, że to tylko takie nasze gadanie, aby nie psuć miłej atmosfery wędrówki. Albowiem obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że mamy do pokonania 20-21 kilometrów. Jednak żeby było zabawniej, to również Bart mnie oszukał i w sumie do przejścia mieliśmy 25 kilometrów. Od razu wydawało mi się w lesie, że krążymy i zbyt często zmieniamy kierunki. Swoją drogą pogoda życia też nam nie ułatwiła. Potężne wichury i obfity deszcz, który nawiedził Wielkopolskę 14 lipca spowodował, że na kilku odcinkach musieliśmy nadrabiać dodatkowe kilometry, aby przekroczyć z pozoru małe cieki wodne, które pozamieniały się w dość szerokie rzeczki.

DSCN0525

 Ogólnie trasę oceniam jako trudną. Wędrowaliśmy zarówno lasem (często bardzo gęstym), jak i podmokłymi łąkami, zdarzały się także drogi gruntowe oraz niestety asfalt. Niestety lipiec nie jest tak dobrym terminem jak np. październik, kiedy to omijaliśmy drogi utwardzone, wędrując polami. Teraz było to zwyczajnie niemożliwe. Efekt tego był dla nas od razu widoczny. Trzy osoby idące w butach uszytych na wywrotkę uszkodziły je (historyczne obuwie nie nadaje się na dłuższą wędrówkę asfaltem). Sam doświadczyłem tego, kiedy na około 6 kilometrów przed końcem trasy, poważnie rozerwałem podeszwę i cholewkę prawego buta. Efektem tego było maksymalne obciążanie lewej stopy z nieuszkodzonym butem, a to skończyło się licznymi odciskami. Co ciekawe stopa z uszkodzonym butem pozostała nienaruszona i ma się całkiem dobrze. No może poza kolanem, bo przez kolejne dni oszczędzałem nogę z odciskami i efekt w postaci bólu prawego kolana jest odczuwalny.

 Jak zwykle większość z nas przemoczyła buty, choć i tutaj obserwacje mogą być interesujące. Przemoczone ażurowe obuwie (replika opolskich butów) Ani to nic dziwnego. Również moje obuwie oraz Moniki nie wytrzymało starcia z wodą. Jednak już zaimpregnowane na ostatnią chwilę tłuszczem zwierzęcym obuwie Fryderyka zdało częściowo egzamin. O wysokich butach Barta i Tadeusza nie wspominam, gdyż te miały największe prawdopodobieństwo przetrwania bez zmoczenia stopy wysokiego poziomu wód i tak też się stało.

 Inna interesująca obserwacja może dotyczyć wędrowania w zalesionym terenie. Wiadomo, że jeżyny to trudny przeciwnik, ale ogólnie ostry topór na trasie to podstawa, zwłaszcza w gęstym lesie, a takim też wędrowaliśmy. Natomiast, jeszcze ważniejszą sprawą wydaje się orientacja w terenie. Spieszę zauważyć, że bez tego Bart mógłby kręcić nami po lesie jak chciał. Znajomość kierunków świata i rozeznanie terenowe to podstawa. Bez tego nie ma co wybierać się w gąszcz leśny.

 Kolejna ważna sprawa to pogoda. Ta w lipcu okazała się mniej przyjazna niż październikowa podczas pierwszej edycji grodowego szlaku. Od rana mżyło, a następnie okazało się, że poziom wód znacznie wzrósł. Wystarczy zauważyć, że w trakcie wędrówki, już na ostatnim kilometrze idąc wśród łąk otaczających maleńkie grodzisko, moje obuwie ponownie przemokło. Było jednak warto tego doświadczyć, gdyż uświadomiłem sobie, że obiekt obronny z Chłądowa był we wczesnym średniowieczu przy wyższym poziomie wód położony wśród mokradeł. To bardzo interesujące spostrzeżenie, aczkolwiek już w literaturze naukowej znane.

 Na koniec kilka podsumowań, które przekazuję wykorzystując porównania miedzy pierwszym (październikowym) a drugim (lipcowym) „Grodowym szlakiem”. Po pierwsze tempo wędrówki. Z Powidza do Chłądowa wędrowaliśmy trasą o długości 25 kilometrów. Odliczając wszelkie postoje pokonaliśmy tenże szlak komunikacyjny w około 8 godzin. Daje to nam tempo marszu równe 3.125 km/h. Wychodzi więc na to, że w październiku zeszłego roku szliśmy szybciej. Czemu tak się stało? Odpowiedź jest prosta, tempo marszu obniżyły warunki hydrograficzne, pogoda, zalesienie terenu i uszkodzenia butów. Również lipcowa trasa, mimo że krótsza od tej październikowej, to też była nie lada trudniejsza. Wystarczy wspomnieć, iż przez niektóre cieki wodne przeprawialiśmy się po obalonych podczas czwartkowej wichury drzewach. Wyzwaniem nie były więc dodatkowe kilometry, a właśnie hydrografia, zalesienie czy pogoda. Z pewnością tym razem byliśmy lepiej przygotowani do niesienia sprzętu i produktów żywnościowych. Kosze wiklinowe zdały egzamin, ale one też nie zapewniły nam podniesienia tempa podróży.

 Jakie więc spostrzeżenia wydają się szczególnie ważne w odniesieniu do kolejnego „Grodowego szlaku”. Z pewnością musimy uniknąć wędrowania drogami asfaltowymi, to zabija buty szyte na wywrotkę, a to znów przekłada się na urazy stóp i kolejno na tempo marszu. Październikowa marszruta była tak prowadzona, iż nie wędrowaliśmy ulicami (chyba że przekraczaliśmy je idąc przez pola). W ten sposób uniknęliśmy uszkodzenia obuwia i tempo marszu było wyższe niż to lipcowe. Ponownie też przesadziłem z ilością jedzenia. Ten element należy poprawić i podobnie muszę ograniczyć liczbę zabieranych narzędzi.

DSCN0551

            Pozostaje pytanie kiedy wracamy na szlak? Zakładamy, że we wrześniu/październiku ruszymy znów w teren i odbędziemy podróż jednodniową z grodziska w Chłądowie do obiektu w Małachowie Złych Miejsc, a stamtąd do warowni grzybowskiej. Trasa nie przekroczy 20 kilometrów i będzie o tyle interesująca, że sprawdzimy jak wyglądały wędrówki wzdłuż cieków wodnych (tutaj mamy na uwadze Strugę). Już zaczynam przygotowania do kolejnej wyprawy, za której organizację będzie odpowiadać Stowarzyszenie Edukacji i Odtwórstwa Historycznego AUREA TEMPORA. Tymczasem pozdrawiam pijąc gorącą czekoladę w towarzystwie Marty i reszty domowych Pań (suczki Zuzy i dwóch szczurzyc).

IMG_20160716_132931

P.S. trasa odbyła się tylko na trasie Powidz – Chłądowo. Na drugi odcinek nie miałem ani butów, ani zdrowej stopy. To samo spotkało kolejnych trzech wędrowców. Taki los podróżników.